Artykuły        

Proza według ścisłego umysłu

Pracując nad tekstem stosuję podejście iteracyjne. Nie dlatego, że jestem uporządkowana, ale dlatego, że moim mężem jest człowiek o wybitnie ścisłym umyśle, zwolennik starannego planowania i systematycznej pracy. To on nie pozwala bałaganić i działać na zasadzie big bang, czyli „hej, napiszmy spontanicznie i zobaczymy co się stanie”. Mam to szczęście, że zgodził się ze mną pracować.

Wspólne przygotowanie książki zaczynamy bardzo wcześnie, bo już podczas opracowywania podstawowego konspektu, prezentującego główne wydarzenia i zarysowującego postacie. Jest to „być albo nie być” książki. Bardzo wiele powieści umiera na tym etapie. Do kolejnego przechodzą nieliczne, te, które potrafiły zainteresować i poruszyć mojego męża o sercu z lodu.

Podobnie było w przypadku „Zapomnij patrząc na słońce”. Naszykowałam dwudziestostronicowy plan, w którym udało mi się wstępnie podzielić treść na rozdziały, z czego byłam niezwykle dumna. Dodałam kilka słów o postaciach – nie za wiele – i całość wysłałam mężowi. Mailem oczywiście. Akurat siedział u siebie. Otworzył wiadomość i sięgnął po okulary. Ja natomiast sięgnęłam po iPada i udawałam, że zapamiętale gram w „Angry birds”. Co chwilę zerkałam w stronę gabinetu (drzwi są przeszklone, więc mogę śledzić, co się tam dzieje) i próbowałam wywnioskować, czy książka obroni się czy nie.

Trwało to i trwało, więc na serio zabrałam się za te złe ptaki, dochodząc do trudnego etapu. Skupiłam się na nim bez reszty i przeklinałam pod nosem, nie mogąc zabić ukrytych pod konstrukcjami świnek. I wtedy rozległ się głos.

- Ona nie żyje! – oznajmił grobowym tonem mój mąż, a mnie iPad niemal wypadł z rąk.

- Kto nie żyje? – zapytałam, kompletnie skołowaciała.

- Agata. Nie żyje. Hanka rozmawia z nieżyjącą od trzech rozdziałów przyjaciółką. Zaznaczyć ci to czy zapamiętasz? Nie, lepiej zaznaczę. Znając ciebie…

Wyróżnił spory fragment tekstu żółtym kolorem. Poprawiłam. I to, i kilka innych nieścisłości. Dodałam akcji, odjęłam akcji, poprzestawiałam wydarzenia. Wtedy mąż zażądał arkusza z datami.

- Tylko pamiętaj, rok, miesiąc i dzień, a nie mniej więcej! – zastrzegł.

Nie chciało mi się tego robić jak cholera. Wykłócałam się, że akcja przecież nie obejmuje dwustu lat i spokojnie ogarnę ją bez dodatkowej rozpiski. Nie zgodził się.

- Dzisiaj pamiętasz, jutro przyjdziesz do mnie, że nie pamiętasz. Tabela z kolumnami „rok”, „miesiąc”, „dzień”. Jeszcze mi podziękujesz.

Nie ustąpił i byłam zła. Bawiłam się z tabelką przez dobrych kilka dni, przy okazji wykrywając, że niektóre postaci przebywają momentami w kilku miejscach, często będąc w różnym wieku. Zezłościłam się jeszcze bardziej, bo na świecie nie ma nic bardziej irytującego, niż konieczność przyznania komuś racji.

Ostatecznie konspekt „Zapomnij patrząc na słońce” przeszedł przez sito.

- To będzie cholernie dobra książka, jeżeli dobrze to napiszesz – powiedział mój redaktor i usunął się w cień. Tak to u nas jest, że nie pracujemy nad kawałkami powieści, ale nad całością. Więc ja pisałam, a on zajmował się całą resztą spraw, do których nie miałam głowy. Dużo dyskutowaliśmy i często kłóciliśmy się ile wlezie.

Zasadą jest też to, że nie pokazuję niedoszlifowanego tekstu. Literówki, podwójne spacje, niezręczne sformułowania, powtórzenia, to wszystko muszę usunąć, zanim oddam książkę do oceny. To dobra reguła, ponieważ zamiast marnować czas na korektę techniczną, mój mąż może się skupić na meritum, czyli weryfikacji tempa, logiki, czytelności przekazu i tak dalej.

Nie inaczej było w przypadku ostatniej książki. Oddałam ją w moim zdaniem idealnym stanie i starałam się nie myśleć o tym, co usłyszę. Bywa to nieprzyjemne, ponieważ kolejne niepisane przykazanie mówi, że nie owijamy w bawełnę.

Przeczytał dwie trzecie, co stanowi świetny wynik i przyszedł z reklamacją.

- Sabina – oznajmił. – Nie zgadzam się, żeby to tak było i nie będę czytał dalej. Zabija dziecko, idzie do więzienia, tam zaczyna cierpieć na schizofrenię, popełnia samobójstwo. To jest dobre. Ale wszystko dzieje się na połowie strony! Nie może tak być, ślizgasz się po temacie. Popraw i czytamy jeszcze raz.

No i tak poprawiamy każdą książkę do skutku, aż tekst przyjmie formę, co do której obydwoje jesteśmy przekonani. Kolejno czytam ja, poprawiam, czyta on, zleca zmiany, ja zmieniam, drukuję, czytam i tak dalej. Liczba powtórzeń cyklu to przy dobrych wiatrach cztery. „Zapomnij patrząc na słońce” korygowaliśmy chyba siedmiokrotnie. „Ulicę Westchnień”... Straciłam rachubę. Ostatnio w skutek tego procesu wyrzuciliśmy do kosza trzysta stron pewnej nowości, nad którą pracowałam od dłuższego czasu. Jego bolało to bardziej niż mnie.

- Sprzedajesz tu swoje życie, czy tego chcesz? – zapytał mój małżonek, a ja stwierdziłam, że nie. I że książka nie zostanie wydana, bo skręca w stronę, która mi nie odpowiada.

Po ukształtowaniu tekstu jest już z górki: ze trzy – cztery ostatnie korekty techniczne. W przypadku „Zapomnij patrząc na słońce” było ich mniej, za to nastąpiło pewne zacięcie, ponieważ bez uprzedzenia wprowadziłam do tekstu rymowanki, którymi posługuje się kruk.

- Nie mogę tego czytać – oświadczył mój mąż. – Nie, wróć, czytać to mogę. Ale nie będę z tobą spał w jednym łóżku. To jest straszne. To co piszesz. Te wierszyki, one mnie przerażają. I ta książka…

- Ale to fikcja! Weź, przestań! – mruknęłam w odpowiedzi, bo akurat coś gotowałam i koncentrowałam się na siekaniu składników.

- Fikcja, nie fikcja, pochodzi z twojej głowy. To tam jest.

W końcu dobrnęliśmy do końca i wysłaliśmy książkę w świat. Przez pewien czas szukała wydawcy. Ja się martwiłam, czemu to tyle trwa, mąż był spokojny.

- To jest dobra książka, czekaj. Czekaj cierpliwie – radził. Doczekałam się i podpisałam umowę z Oficynką.

Umowa przewiduje oczywiście korektę i redakcję tekstu. Mój pewien siebie mąż stwierdził, że redaktor w Gdańsku nie będzie miał wiele roboty, bo on wszystko załatwił. Faktycznie. Przede wszystkim dlatego, że Oficynka uszanowała dzieło i pozostawiła je w kształcie, który mu nadaliśmy. Po drugie problemów technicznych było niewiele. Owszem, może kilka literówek i sugestii zmiany pewnych sformułowań. Każda z nich była jadowicie komentowana przez mojego męża, który przechwycił korespondencję z Jolantą Świetlikowską.

- Ile oni znaleźli? – pytał mój redaktor. – No ile? Dwa błędy? Trzy? No to muszą coś wygrzebać. Trzeba się przyczepić do samego tekstu, skoro nie ma literówek. Z tym się nie zgadzam, nie zmieniaj, to powinno zostać jak było!

Nagle zauważyłam, jak bardzo zżył się z książką. Bronił jej energiczniej niż ja. Ale te komentarze to jeszcze nic… Obecnie małżonek reaguje alergicznie na wszelką krytykę książki. Nawet taką całkiem łagodną, nie dotyczącą mnie, czy mojej sprawności pisarskiej – w końcu każdy ma swoje odczucia i może je wyrażać. Ale on, zawsze arktycznie spokojny i idealnie zrównoważony, tego nie rozumie.

- Niech spadają! – złości się. – Napiszemy im następną książkę, to zobaczą! – deklaruje.

Cóż, nie ma jak zaangażowany redaktor.

Katarzyna Mlek

fot. Magdalena Świerczek

Nasz serwis używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Dowiedz się wiecej.

Zgadzam się