Wywiad z Adrianną Rozbicką

 

Rozbicka_2Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze w tym momencie? Jak widzisz obecnie siebie i swoją, jeśli tak można powiedzieć literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, myśleć czy fantazjować, a jak nie lubisz?

Adrianna Rozbicka: Spytaj mnie o to za kilka lat. (Śmiech.) W tym momencie w literaturze jestem Adrianną Rozbicką, która napisała „Uwerturę”, a opisać siebie w kilku słowach nie potrafię. W ogóle pytanie typu: przedstaw się, powiedz kilka słów o sobie, kojarzy mi się z rozmową kwalifikacyjną do pracy. Moje CV ma pięć stron, a stałej pracy i tak nie mam. Uczę jogi, piszę i fotografuję przepisy, gotuję na zlecenie. Trzy lata temu zwolniłam się z ciepłej posadki, żeby żyć swoimi pasjami. Piękna to droga, ale wyboista. Potrzeba bycia sobą przeważyła we mnie nad wszelkimi innymi potrzebami: męża, dzieci, stałej pracy, ustawienia się. To są wybory, za które się płaci, ale póki co, jestem sobie wierna. Co będzie dalej, czas pokaże. „Uwertura” po trochu jest właśnie o tym. Moment, w którym znajduję się obecnie, to nie jest żadna kariera. Jeszcze nie. Na nią trzeba zapracować, nie wystarczy napisać książkę. Robiąc to, co robię, udowodniłam sobie jedną z teorii. I o tym piszę kolejną powieść. Na razie myślę o pisaniu i fantazjuję, mówię niewiele. W ogóle nie lubię dużo mówić, wolę pisać.

J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?

Rozbicka_7A.R.: Jakieś piętnaście lat temu naszły mnie pierwsze symptomy. Pisałam krótkie teksty tu i tam. Za darmo, za grosze. Później zamarzyłam, żeby pisać na serio.  Nie pamiętam czemu, ale zaczęłam od opowiadań dla dzieci. Książka z nimi nie przeszła, ale wydawnictwo Wilga kupiło ode mnie jedno z nich i umieściło w zbiorze opowiadań jako debiut. Historia Wandy Chotomskiej zaczynała książeczkę, a moje kończyło. I tyle. Potem zderzyłam się z przeznaczeniem. Życie w Polsce mi się rozpadło. Oczywiście przyłożyłam do tego rękę. Przyjechałam do Włoch i pisanie się skończyło. Szaleńcza potrzeba wyrażenia siebie, nie będąc rozumianą i nie rozumiejąc innych, spowodowała, że przestałam czytać po polsku. Czytałam tylko po włosku, chciałam jak najszybciej nauczyć się języka na tyle, aby móc rozmawiać na każdy temat i nie być wciąż pytaną: „Skąd jesteś?” Albo: „Jesteś Rosjanką czy Rumunką?” Po nastu latach na trzy pytające mnie o to osoby, jedna spyta, czy jestem Sarda, czyli, czy pochodzę z Sardynii. To już jakiś postęp. (Śmiech.)  Kilka lat temu zauważyłam, że jąkam się, gdy rozmawiam przez telefon z mamą lub z siostrą. Szukam słów i zastanawiam się nad nimi. To było straszne. Od tamtego momentu czytam jedną książkę po włosku i jedną po polsku. Wyciągnęłam stare zapiski, zaczątki „Uwertury”, która kiedyś miała zupełnie inny tytuł, całkiem inny styl – bez stylu, kompletnie odmienny klimat i miała być o czymś innym, i postanowiłam napisać ją. Wszystko w moim życiu się zmieniło, ja się zmieniłam i moje spostrzeganie. Zaczęłam modyfikować te może dwadzieścia stron, zapisanych w zeszycie w kratkę i w dwa lata z przerwami powstała „Uwertura”. Zapisałam się wtedy na trzymiesięczny kurs online w Pasji Pisania, gdzie poznałam między innymi ciebie.

J.W.: W rodzinie były jakieś tradycje artystyczne? Jakieś artystyczne ciągoty? Żyłaś wśród ludzi utalentowanych, ceniących sztukę, literaturę?

A.R.: Tradycja to za wielkie słowo. Ciągoty owszem. Pochodzę z przeciętnej-nieprzeciętnej warszawskiej rodziny. Zdolności mieli i mają wszyscy, ale nikt nie poświęcił temu życia. Wszyscy, to brzmi tak obszernie, bo w sumie można nas na palcach jednej ręki policzyć. W każdym razie przeważały zdolności manualne, kreatywność. Babcia szyła, wyszywała, mama potrafiła zrobić coś z niczego, przywiązywała wagę do estetyki, elegancji. Półki miałyśmy zawsze wypełnione książkami, nie szczędziła na nie pieniędzy, których nie było dużo. Ojciec amatorsko fotografował. Miał talent. Oko. Dopóki się nie rozpił. W łazience urządziliśmy ciemnie. Była zawalona lustrzankami, kuwetami, roztworami. Razem z siostrą mieszałyśmy kwasy i wywoływałyśmy klisze, robiłyśmy odbitki. Potem skończyłyśmy szkołę fototechniczną na Spokojnej. Obie mamy zdolności plastyczne. Malowałyśmy. Moja siostra raz zrobiła naszyjnik z własnoręcznie spreparowanych i zakonserwowanych kostek z szyi kurczaka. Robiła piękną biżuterię ze wszystkiego. Miała może piętnaście lat. Ja zajęłam się make-up’em. Potem tańcem i choreografią. Szyciem, malowaniem. Gotowaniem. Pisaniem…

J.W.: Jako dziecko byłaś przez rodziców, bliskich popychana w kierunku sztuki? Czułaś wsparcie, jeśli chodzi o twoje pasje?

A.R.: Tak. Kiedy dzieci w sobotę bawiły się na podwórku, nas mama prowadzała to teatru Guliwer. Każda okazja była dobra, aby coś stworzyć własnymi rękami. Na Wielkanoc zawsze malowałyśmy jajka, wymyślałyśmy nowe sposoby barwienia skorupek, na jesieni tworzyłyśmy z kasztanów i zapałek całe miasteczka. Przeszywałyśmy sukienki na spodnie, spodnie na bluzki albo szyłyśmy coś same. W niedziele słuchałyśmy bajek albo piosenek na winylowych płytach i smażyłyśmy kilogramy naleśników. O rany! Jestem aż tak stara? (Śmiech.) Mama rozwijała nasze zdolności. Pamiętam kółko plastyczne w Pałacu kultury. Zajęcia z tańca w Stodole. No i zdjęcia. Każda miała swój aparat Zenit. Fotografowałyśmy wszystko. Zwłaszcza moja siostra.

J.W.: Mieszkasz we Włoszech. Jak do tego doszło? Co cię sprowadziło w te okolice: praca czy miłość?

A.R.: Najpierw ciekawość, chęć podróżowania, przeżycia przygody. A potem miłość. Od dziecka miałam takie wewnętrzne przeczucie, że będę mieszkała za granicą. Uwielbiałam podróżować, bardzo dużo wyjeżdżałam, potem były studia turystyczne i praca na lotnisku…

J.W.: Czy Włochy, jakie znasz, to inspiracja czy raczej przeszkoda w pisaniu.

A.R.: Z pewnością inspiracja, bo inspirują nie tylko piękne, przyjemne, łatwe i pozytywne rzeczy, a Włochy są pocztówkowym krajem, trochę złudzeniem, miejscem na wakacje, a nie do życia. Ktoś, kto planuje wyemigrować, chce się dorobić, zrobić karierę i ma mało cierpliwości, powinien omijać ten kraj. Dla mnie lata tu spędzone, to była twarda szkoła życia, więc z pewnością ogromna  inspiracja. Tutaj powstała „Uwertura”, choć na początku musiałam skupić się na innych aspektach życia, a może raczej przeżycia. Ostatnie dziesięć lat starczyłoby na materiał do kilku powieści autobiograficznych, ale wolę pisać fikcję lekko tylko opartą na doświadczeniach.

J.W.: Najsłynniejsza obecnie autorka to tajemnicza Włoszka, a może Włoch, w każdym razie ktoś ukrywający się pod pseudonimem Elena Ferrante. Jak ci się podobają jej książki?

Rozbicka_6A.R.: Włoskie media podały, że Elena Ferrante to nie kto inny, a Anita Raja, tłumaczka, żona Domenico Starnone związana z wydawnictwem Edizioni E/O. Jej matka była żydówką polskiego pochodzenia. To dla tych, co narzekają, że jesteśmy gorsi. (Śmiech.)  Za każdym sukcesem, gdzieś tam, kryje się jakiś Polak. (Śmiech.) Dla mnie nie ma najmniejszego znaczenia, kto ukrywa się za tym pseudonimem. Liczy się opowieść, słowa, emocje, a nie kto książkę napisał. Ferrante świetnie opowiada. Wciąga czytelnika prostą narracją, w której jest coś z jednej strony banalnego, z drugiej genialnego. Naturalizm, piękno i prostota, ale podana jakby na srebrnym talerzu. Nie jestem krytykiem i pewnie zaraz któryś mnie zechce poprawić, niemniej jednak takie są moje spostrzeżenia i odczucia. Książki Ferrante czytałam tylko po włosku, ale tydzień temu wreszcie dotarła do mnie pocztą „Genialna przyjaciółka” i chociaż już ją czytałam, to wiem, że po polsku będzie to zupełnie inna książka, chociażby ze względu na dialekt neapolitański, którego nie da się tłumaczyć.

J.W.: Masz jakichś znajomych pisarzy czy pisarki we Włoszech? Obracasz się w tamtym środowisku autorów, intelektualistów i intelektualistek? Czytasz ich prasę literacką?

A.R.: Niestety nie. Obracam się przede wszystkim wśród lekarzy, kucharzy i nauczycieli jogi. (Śmiech.) Oczywiście, czytam książki i gazety, śledzę nowości wydawnicze, choć w tej chwili mam potrzebę czytania i pisania zwłaszcza po polsku. Jedna z moich znajomych kilka lat temu napisała książkę, a potem zniknęła i nie mam z nią kontaktu. Inna, psycholog-psychoterapeuta, też pracuje nad powieścią.

J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?

A.R.: Pierwsze co kojarzy mi się z określeniem literatura kobieca to coś różowego, romanse, zakupoholiczki, karierowiczki, ploty itd. Wiem jednak, że to stereotyp. Dużo jest na rynku książek, także polskich autorek, które traktują o interesujących, ważnych tematach jak pozycja kobiety w społeczeństwie, sytuacja kobiet na świecie, związek, macierzyństwo, rozwój, samorealizacja, wszystko to, co interesuje i dotyczy współczesnych kobiet. Taki rodzaj literatury kobiecej powinien być czytany także przez mężczyzn i myślę, że po części tak jest. Nie lubię określenia etykietka i nie sądzę, żeby nią była literatura kobieca. W końcu w jakiś sposób, używając słów trzeba określić kogo zainteresuje dana pozycja literacka, do kogo jest skierowana. Zgodzę się jednak, że nie zawsze to określenie pomaga. Właśnie ze względu na schematyzm.

J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?

A.R.: Myślę, że dzieje się tak, dlatego bo większość literatury kobiecej to takie właśnie opowiastki dla zabicia czasu. Nie znoszę książek, które nic nie wnoszą do mojego życia, które są przelaniem na papier  plotkarstwa z targu, rozpraw z blogów o torebkach i szminkach,  opisów, co gorsza fikcyjnych celebrytów, milionowy raz przekalkowanych historii miłosnych z happy endem. Należy jednak dodać, że podobne rzeczy też trzeba umieć pisać. Cóż krytycy są od krytykowania. Ważne, aby byli obiektywni. Kiczowata książka z różowej serii B, też może mieć wysokie noty w rankingu sobie podobnych i szerokie grono czytelników. Gusty są różne. I nic w tym złego. Źle, jeśli takich książek na rynku jest więcej niż ambitniejszej literatury, mającej problemy z przebiciem się przez cukierkowe okładki.

Rozbicka_7J.W.: Pytam o tę literaturę kobiecą, ponieważ „Uwertura” wpisuje się, mam wrażenie, idealnie w ten rodzaj. Jest o kobiecie z pasją, tancerce, pokazuje świat z typowo kobiecego punktu widzenia – idealna lektura dla pań, które miały lub mają podobne marzenia i zapatrywania. Pozwól, że zadam trochę przewrotne pytanie: myślisz, że mogłabyś napisać taką książkę o mężczyźnie? Co by się wtedy zmieniło? Prócz tego, że nie jest pewne, czy kobiety sięgałyby po nią równie chętnie, jak po historię, w której łatwo się odnajdują?

A.R.: Świetne pytanie. Choć w „Uwerturze” jest wszystkiego po trochu, powieść należy do literatury kobiecej, no bo do czego innego można by ją zaliczyć? Jak słusznie zauważyła i na szczęście też napisała jedna z recenzentek, „Uwertura” to nie jest romans. Dodam, że to nie jest również książka o tańcu, chociaż poprzez taniec docieram do licznych kwestii. Na pierwszym miejscu jest to powieść o pasji w życiu każdego człowieka i o tym, na ile jesteśmy w stanie poświęcić jej życie. Mogłabym z bohaterki zrobić sprzedawczynię z działu warzywnego, a tłem dla powieści uczynić hipermarket, ale nie pracowałam tam, a o tańcu coś niecoś wiem. „Uwertura” dotyka kilka poważnych problemów, często występujących w środowisku artystów estradowych. To obraz trudnego życia osoby bardzo utalentowanej, ale do tego stopnia wrażliwej, że nie potrafi poradzić sobie z pewnymi aspektami środowiska, w którym pracuje. Przynajmniej z początku. Mamy tu również przykład kogoś uszkodzonego przez traumy z okresu dzieciństwa, które mają ogromny wpływ na dorosłe życie. To, jak wchodzimy w relacje, jak reagujemy na sytuacje, czy i jakie podejmujemy decyzje, czy uda nam się zwyciężyć własne lęki, ułożyć sobie życie i być po prostu szczęśliwymi – w dużej mierze zależy od tego, co i kto, a przede wszystkim jak nas ukształtował. Dotykam też tego, ale delikatnie, bo zdaje sobie sprawę z moich braków jako autorki, jednak czuję, że to ważne. Zwracam uwagę na ciemne strony życia artystów – alkoholizm, nimfomania, narcyzm, depresja, egocentryzm. Wiem już teraz, że choć okładka jest plastyczna, ładna, to zwodzi. Czytelnik może mieć błędne wrażenie na temat tego, o czym jest historia. Dlatego powinien zajrzeć do środka. Wracając do twojego pytania, uważam, że wspaniale byłoby napisać o tancerzu. Myślałam o tym, ale ostatecznie postanowiłam, nie porywać się z motyką na słońce. Pierwsza moja powieść musiała być napisana o kobiecie, bo ja nią jestem. Natomiast w kolejnej, którą piszę, głównym bohaterem jest mężczyzna.

J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?

A.R.: Poznawanie, odkrywanie siebie. Pokonywanie słabości i lęków. Umiejętność rozbudzenia emocji w czytelniku. Bo jeśli nie po to, to po co są książki?

J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?

A.R.: Chciałabym. Próbowałam, ale nic z tego. Nie umiem jeszcze pisać o stałych godzinach. Piszę, kiedy mogę, kiedy chcę, kiedy mam coś do powiedzenia. Często więcej myślę. Chciałabym pisać szybciej. Udało mi się jak do tej pory pisać prawie codziennie, nawet kiedy z premedytacją odkładałam pisanie na potem, bo po prostu nie miałam odwagi skonfrontować się na przykład z zaistniałym problemem. Pisanie nie jest lekkie, łatwe i zawsze przyjemne, ale nie wyobrażam sobie już bez pisania. Właściwie to jest tylko jedna zasada przy pisaniu, którą znam: pisać.

J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?

A.R.: Kiedy słowa wychodzą spod długopisu ciurkiem, a potem, kiedy je czytam, przyśpiesza mi tętno. Nie, żebym była jakaś super zadowolona albo czuła samozachwyt. To taki stan, kiedy wiem, że jestem blisko, a serce mi wali, bo boje się, że ta chwila mi umknie. Drugim najprzyjemniejszym momentem jest ten, kiedy bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem. To jest cudowne. Wtedy mam wrażenie, że już nie piszę o nich z własnej głowy, nie są moim wytworem, ale zapisuję ich historię, którą mi opowiadają.

J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?

Rozbicka_3A.R.: Dyscyplina. Pokonywanie własnych słabości. Niemoc pisarska. Brak słów. Czas. Niezrozumienie.

J.W.: Czym jest dla ciebie taniec? Masz jakieś doświadczenia, jakąś historię z tańcem?

A.R.: Dla mnie taniec był w życiu największą pasją. Budziłam się o świcie myśląc o tym, kiedy będę tańczyć i układać choreografię i kładłam spać późno, nie mogąc zasnąć z tego samego powodu. Nie jestem po balecie, jak Alicja z „Uwertury”, ale przez ponad piętnaście lat pracowałam zawodowo jako tancerka i choreograf.

J.W.: Czy trudno było ci opisywać taniec? Co mogłabyś doradzić autorkom, które chciałyby pisać o tej pasji?

A.R.: I tak, i nie. Były momenty, kiedy opisywanie tańca szło mi gładko, bo wiąże się to z wystarczającą znajomością tematu i oparte jest na bezpośrednim doświadczeniu, jakie mam. Musimy pamiętać, że pisanie o kimś, kto tańczy, to nie tylko opis emocji tej osoby, ale  też relacja tego, co dzieje się z jego ciałem. To nie zawsze jest proste.  Sam na warsztatach uśmiałeś się z jednego z moich opisów, chyba tego z „rzucania nogami”. W środowisku tancerzy sporo mówi się żargonem. Czasem jest to sposób wyrażania się w konkretnym zespole, ale najczęściej tancerze po prostu mają swój język. Doradzić? Ja jeszcze się uczę pisania, eksperymentuję ze stylami, bo nadal nie mam własnego, więc nie czuję się na siłach, aby komuś radzić. Z pewnością, pisząc o ruchu ogólnie, trzeba to robić w jak najbardziej rzeczywisty sposób. Jeśli chcemy opisać kogoś w ruchu na przykład lekkoatletę, który biegnie, to najpierw naoglądajmy się zawodów, potem pójdźmy biegać, a dopiero potem piszmy o tym.

J.W.: Którą postać było ci pisać najłatwiej, a którą najtrudniej i dlaczego?

A.R.: Najłatwiej było mi pisać o tych cechach i zachowaniach, które znam bez względu na to, o kim pisałam. Trudniej z męskiego punktu widzenia, o problemach bezpośrednio przeze mnie nie doświadczonych i o nałogach.

J.W.: „Uwertura” aż kipi od emocji. I to nie tylko dlatego, że sytuacje w niej opisane są pełne konfliktów, dramatyczne, a bohaterowie wciąż zmagają się ze słabościami i światem, ale także z tego powodu, że, jak mi się zdaje, ty lubisz podgrzać atmosferę – przymiotnikiem, porównaniem czy metaforą. Nie obawiałaś się, że tak podkręcając klimat możesz osunąć się w kicz?

A.R.: Tak, obawiałam, ale zdecydowałam pisać z sercem, a nie z głową. Postanowiłam być autentyczna z wszelkimi niedociągnięciami, z tym debiutanckim patosem, który słyszę jeszcze jak czytam tekst i trochę mi to przeszkadza. Uznałam, że nie będę udawać pisarza, który napisał dwadzieścia powieści i za jedną został nagrodzony. Moje pisanie jest „dziewicze”. Ja jeszcze popełniam błędy i na nich będę się uczyć. To jest najlepsza szkoła. Pisząc „Uwerturę” często bolał mnie żołądek, często zbierało mi się na płacz, śmiałam się i w ogóle doznawałam przemarszu najróżniejszych emocji. Pozwoliłam, żeby to wszystko pojawiło się na papierze bez późniejszych zbyt licznych zabiegów kosmetycznych. Gdybym chciała doprowadzić „Uwerturę” do perfekcji, to z wielu emocji musiałabym zrezygnować, a praca nad książką zajęłaby kolejne dwa lata. A na sam koniec i tak nie byłabym zadowolona.

J.W.: Czego pisarze mężczyźni mogliby uczyć się od piszących kobiet?

A.R.: Hm… Nie wiem. Nie rozumiem, czemu mieliby uczyć się od kobiet. Mężczyzna jest mężczyzną, a kobieta kobietą. Widzi rzeczy inaczej, inaczej reaguje na otaczający świat. Jesteśmy inni i niech tak zostanie. Świat jest piękny, bo różnorodny. Osobiście lubię język, jakim posługują się mężczyźni.

J.W.: Czego piszące kobiety mogłyby uczyć się od pisarzy mężczyzn?

A.R.: Jak wyżej.

J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć pierwszy draft? Miałaś chwile zwątpienia?

A.R.: „Uwerturę” pisałam przez dwa lata z przerwami i nie miałam chwil zwątpienia odnośnie pisania, a odnośnie otoczenia, które nie zawsze było przychylne. Trudno pisać zwłaszcza pierwszą książkę, ponieważ nawet najprzychylniejsze osoby czasem tracą cierpliwość i choć wspierają, to do końca nie wierzą. Rozumiem to. Bywało, że miałam ochotę spakować się i pojechać gdzieś, gdzie będę sama, dopóki nie skończę powieści.

J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?

A.R.: Dość poważny! (Śmiech.) Zwolniłam się z pracy, żeby uczyć jogi i pisać. To klepanie biedy jednym słowem. Wyobraź sobie, jaki zawód, nie jeślibym nie wydała książki, ale gdybym jej nie napisała w ogóle, nie dokończyła. Tak więc motywowała mnie potrzeba pisania i dotarcie do końca powieści.

J.W.: Pytanie, które uważam za lekkie, ale ponoć wcale takie nie jest. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?

Rozbicka_5A.R.: Wiersze nie zawsze rozumiem. Podobają mi się wiersze białe i haiku. Czytam je dla przyjemności brzmienia bardziej niż dla samego zrozumienia. Kiedyś napisałam tomik wierszy, „Studnia”, ale kto nie pisał kiedyś wierszy? Był taki okres dawno, dawno temu, kiedy czytywałam Jasnorzewską-Pawlikowską, Grześczaka, jednak miejsce poezji szybko zajęła proza.

J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?

A.R.: Nabokov. Nabokov. Nabokov. Natomiast pierwsze książki, które wryły mi się w pamięć, zostawiły coś po sobie do tego stopnia, że w ciągu życia wracałam do nich kilkakrotnie, to z pewnością „Szklany klosz” Sylvi Plath, „Moulin Rouge” Pierra La Mure, „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego.

J.W.: Mieszkasz za granicą. W kraju o jednej z najwspanialszych kultur. Czy będąc tak blisko tego ogromnego, światowego dziedzictwa kultury, o krok od Florencji i dwa kroki od Rzymu czy Wenecji, dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie kultury polskiej? Jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych, na przykład włoskiej? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?

A.R.: Słucham? Powiedziałeś „zapóźnienie kultury polskiej”? Ale dlaczego? Muszę chyba obalić jeden z największych mitów ostatnich czasów. Polska to rozwój. Włochy zatrzymały się już dawno. Wszystko tu jest stare, nie tylko zabytki, ale także przekonania, stereotypy i mentalność. Dla nich, jak Albańczyk to murarz albo przestępca, jak Rumunka to utrzymanka albo sprzątaczka, jak Gruzinka to opiekunka do staruszków, a jak Polka to kelnerka. Jak wakacje to nad morzem i na zachodzie. Wschód to bieda i zacofanie. Berlusconi to bohater. Poseł z podrobionym dyplomem, nadal jest posłem. Weterynarz bez studiów ma ambulatorium weterynaryjne. Czterdziestolatkowie mieszkają z rodzicami, mamy-babcie piorą synkom-ojcom slipki. Rząd niedługo nałoży podatki na podatki podatków i podatek na powietrze, które jest coraz cięższe. Do dziś Włosi nie są pewni czy Polska jest w Unii. Włosi są panami świata, a piłkarze bogami. I można by tak długo. Jestem dumna z Polski i za każdym razem, kiedy wracam do Warszawy, czuję się jak dziewczynka z prowincji. I nie chodzi tylko o rozwój gospodarczy, ale o nas Polaków. Jesteśmy dobrze wychowani, życzliwi, pracowici, wykształceni, poważnie podchodzimy do obowiązków. Nie znam sytuacji z innych regionów poza Warszawą, ale stolica jest naszą wizytówką. Produkty polskie w niczym nie są gorsze od tych zagranicznych, a wręcz często je prześcigają. Nasze wyroby są wyróżniane, nasza praca poszukiwana, nasza mentalność ceniona. Jedyną rzeczą, nad którą moglibyśmy popracować, to kompleks niższości i przyrządzanie kawy oraz napojów na bazie kawy. (Śmiech.) Tak, niestety często się zdarza, że kiedy w Polsce proszę o macchiato, to dostaję pół litra mleka z odrobiną kawy albo americano z bąblami mlecznymi większymi od filiżanki. Ja kocham Włochy za kilka rzeczy nie do przebicia, to mój pierwszy-drugi dom, ale obiektywnie uznaję ten kraj za upadły i zrujnowany. I nie tylko ja. Sami Włosi tak o sobie mówią.

J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?

A.R.: Myślę, że nie da się poruszyć wszystkich interesujących nas tematów w jednej powieści. Zresztą sama nie przepadam za książkami, które przekraczają pięćset stron. Jak słusznie zauważyłeś Ty i kilku recenzentów w mojej powieści dużo się dzieje. Dla kogoś może za dużo. Napisałam trzysta sześćdziesiąt stron, a po korekcie wyszło czterysta czterdzieści osiem. Obawiam się, że więcej w tym przypadku znaczyłoby gorzej. To, czego nie poruszyłam w „Uwerturze”, a chciałam, pojawi się w kolejnej, czy też może kolejnych powieściach.

J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?

A.R.: Obok interesujących mnie, na jakie mam coś do powiedzenia.

J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?

A.R.: Wystarczy, żeby chciał czytać to, co napiszę. (Śmiech.) A tak na poważnie, to interesuje mnie odbiorca ciekawy, zadający pytania, szukający odpowiedzi, wrażliwy.

J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?

Rozbicka_4A.R.: Różni się, różni. Oczywiście tak samo je, śpi i robi kupkę, ale może nie o tych samych porach i pewnie nie zawsze w ten sam sposób, a zwłaszcza dla niego ma to inne znaczenie. Wszystko jest do góry nogami w życiu artysty, choć ci współcześni mają rodziny, kredyty i nawet stałą pracę, ale jeśli są prawdziwymi artystami, to doszukamy się w nich czegoś nienormalnego. Artysta z pewnymi sprawami nie umie sobie radzić albo radzi sobie ze wszystkim zbyt świetnie, dopóki nie zostanie sam na sam z sobą w czterech ścianach. Dla mnie artysta to całokształt – jego sztuka, jego naturalny, ale nie mieszczący się w schematach sposób bycia, jego wymiar wrażliwości. Nie lubię generalizować, ale prawie pokuszę się o podział artystów na twórców i odtwórców. Poznałam różne okazy w życiu. Jest w „Uwerturze” kawałek, gdzie ustami Simone wypowiadam się na ten temat. Artysta żyje w innym wymiarze.

J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża  i dzieci”?

A.R.: Miejsce się znajdzie, bo jak widać wielu pisarzy, poetów i artystów dzieci i rodziny ma. W pisarstwie natomiast jest potrzebna samotność i cisza. Trudno wejść do innego świata tego, który się kreuje, gdy dzieci wrzeszczą, biegają, pies szczeka, a mąż domaga się wyprasowanej koszuli. Trudno wejść głęboko w ten świat, kiedy gonią nas terminy, pory obiadków, zebrania. Trudno, ale nie jest to niemożliwe. Życie pokazało.

J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?

A.R.: Moim zdaniem sukces w literaturze ma dwie twarze. Geniusz, który tworzy niebywałe dzieła i geniusz, który umie szybko, sprawnie pisać i jeszcze świetnie to sprzedać.

J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?

Rozbicka_7A.R.: Nie ma.

J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoją książkę, to na jakie mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?

A.R.: Wskazuję palcem, bez bicia: za dużo przymiotników, za barwne i częste porównania, które niestety lubię. Oczywiście składnia, ortografia i trochę interpunkcja, czego czytelnik rzecz jasna nie doświadczy dzięki korekcie.

J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?

A.R.: Do tej pory zrobiłam to, co chciałam, żyłam jak chciałam, niestety z wiekiem pewne rzeczy stają się o wiele trudniejsze do osiągnięcia. Chcę pisać. Chcę pozostać sobą. Chcę być zdrowa i szczęśliwa.

J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Korzystasz z Facebooka do promocji książki, wolisz czytnik zamiast tradycyjnej książki, tweetujesz o sobie, żeby fani na bieżąco wiedzieli, co myślisz, gdzie bywasz i co akurat zjadłaś? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?

A.R.: Zło konieczne. Używam Facebooka do reklamy książki, do propagowania jogi, do pomocy przy adopcji psów, do komunikowania eventów itd. Mam kindle’a, ale nie używam go. Nawet w podróży rezygnuję z wygody i taszczę torbę z książkami. Lubię dotykać papier, przewracać strony. Social uważam za przejaw lenistwa, narcyzmu i wylęgarnię kolejnych problemów socjologicznych, których ofiarami będą nasze wnuki. Zło konieczne, które trzeba sobie dozować z uwagą.

J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?

A.R.: Tak. Jest wszystko i za dużo. Jednocześnie ktoś umiera z głodu, gdzieś wykorzystuje się i zabija dzieci. Żyjemy w świecie absurdu. Z jednej strony rozpoznaję swoje prawo do marzeń i realizacji ich, z drugiej wstydzę się ich małostkowości na tle piekących problemów ludzkości. Czasem wyobrażam sobie, że się wznoszę i patrzę w dół. Ogarniam wzrokiem coraz więcej i więcej. I widzę, jaka jestem mała i nieznaczna. To mnie przywołuje do porządku. Do pokory.

J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?

A.R.: Nie uważam się za intelektualistkę, choć lubię czasem prorokować. Zbyt często oceniam i z pewnością jestem świadkiem, jak każdy z nas.

J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak na przykład. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?

A.R.: Nie podobają mi się pojęcia kultury niższej i wyższej. Nie zgadzam się z tym. Uważam to za kwestię stricte osobistą, subiektywną. Mam wrażenie, że takie podejście do kultury jest dyktowane tendencjami. Stasiuk? Stasiuk jest swojski, prawdziwy, jest Polakiem, facetem, nieprzebierającym w słowach pisarzem. Stasiuk jest sobą i to dlatego Zachód go dojrzał. Tam autentyczność zaczyna być towarem importowanym, staje się egzotyczna. My na szczęście mamy jeszcze takiego prostego Stasiuka.

J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?

A.R.: Nie czytam liryki na tyle często, aby się na ten temat wypowiadać. Jednak zupełnie mi to nie przeszkadza. Rozwój jest i będzie, technika rozwija się bezustannie. Technologia to chleb nasz powszedni. Nie mam nic przeciwko, aby czytać o naturze. Wręcz przeciwnie. Natura też jest tu i teraz. To najpiękniejsze co istnieje na ziemi. Jej przemiany. Może właśnie dlatego Zachód zainteresował się Stasiukiem. On to wie i nie próbuje zmienić.

J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?

A.R.: Nie wiem, czy to taki dobry pomysł. Może, zanim każę cokolwiek krytykom, sama sobie odświeżę literaturę z tamtych lat. Na przykład proza po 1939 dla mnie jest nietykalna, ale może właśnie prozaicy z tego okresu powinni być częściej czytani, nie tylko przez maturzystów, ale również przez krytyków. I nie po to, by krytykować, ale próbować przybliżyć tę trudną literaturę nowym pokoleniom?

J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?

Rozbicka_1A.R.: Przy takiej ilości książek, jaką drukuje się co rok na świecie, z pewnością istnieją.

J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?

A.R.: Wysłałam „Uwerturę” do kilku najbardziej interesujących mnie wydawnictw. Po dwóch tygodniach otrzymałam propozycję umowy.

J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?

A.R.: Jedno z wydawnictw napisało, że ma już plan wydawniczy na najbliższy rok i dziękuje za propozycję. Potem nadeszła propozycja z Zysk i S-ka, tak więc nie miałam czasu popaść w depresję.

J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?

A.R.: Jestem zadowolona ze współpracy. Miałam fajny kontakt z redaktorką. Uszanowała moje dziwaczne wybory. Najfajniejsza była praca nad składem książki, nad okładką i pierwsze recenzje. Najtrudniej zaakceptować pewne zapisy w umowie. Promocja przy debiutach też jest dość słaba i niestety trzeba się wspomagać na inne sposoby.

J.W.: Czy redaktor prowadzący w wydawnictwie zaskoczył cię czymś? Domagał się jakichś zmian, o których nie chciałaś słyszeć? A może zasugerował coś, co od razu uznałaś za świetne i pomocne?

A.R.: Poprawiono moje błędy, za co jestem niezmiernie wdzięczna. Próbowano usunąć kilka nieeleganckich słów, ale uparłam się ze względu na charakter postaci i nie było więcej tematu.

J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?

A.R.: Silniejsza. Zmotywowana. Nakręcona. Nieco zaniepokojona. Szczęśliwa.

J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?

A.R.: Jestem na trzydziestej stronie kolejnej powieści. Zupełnie inna tematyka. Kwestie, które niezwykle mnie ciekawią.

J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?

A.R.: Z pisaniem to jak z każdą inną zdolnością – rysowaniem, śpiewaniem, rozwiązywaniem algorytmów. Podobno wszystkiego można się nauczyć, ale jeśli brakuje wrodzonych zdolności, to różnica jest widoczna i myślę, że będzie. Warsztaty zawsze mają sens. Wyciągają nasze niedociągnięcia i braki. Pomagają uświadomić, że pisanie to ciężka, samotnicza praca, która nie zawsze popłaca.

Rozbicka_7J.W.: Kim byłaby idealna Adrianna Rozbicka w idealnym wszechświecie?

A.R.:Wszechświat jest idealny. Ja nie. I niech tak zostanie.

J.W.: Czy literatura jest sexy?

A.R.: O to spytajmy panów, dla mnie literatura jest… kobieca! (Śmiech.)

Fot. Archiwum Adrianny Rozbickiej

Wywiad ukazał się na stronie Jakuba Winiarskiego www.literaturajestsexy.pl

Share Button
 

Nasz serwis używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Dowiedz się wiecej.

Zgadzam się