Wywiad z Sandrą Stawińską

 

 

J.W.: Cześć, miło cię widzieć, Sandra.

S.S.: Witam wszystkich, Sandra Stawińska.

J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?

S.S.: Taka uświadomiona potrzeba pisania włączyła mi się w liceum. Chodziłam do klasy o profilu humanistycznym. To był dobry wybór. Mogłam dużo czytać, często chodziliśmy do teatru, do tego sporo pisemnych wypracowań. Dla mnie raj. Pamiętam, jak na zakończenie czwartej klasy, już po maturze zorganizowaliśmy ognisko u koleżanki. Atrakcją wieczoru był napisany w dużej części przeze mnie skecz o szkole i nauczycielach. Wszystko napisane wierszem, zjadliwe ale śmieszne teksty. Moja wychowawczyni (polonistka) na szczęście śmiała się razem z nami. A tak w ogóle to ona ze mną lekko nie miała. Pamiętam jak nie raz zdarzało mi się ją poprawić (językowo) przy całej klasie. A to wszystko przez moją mamę, purystkę językową (po lingwistyce stosowanej), która mnie i mojego, dużo młodszego brata, wciąż poprawiała. W przedszkolu natomiast miałam najwyraźniej nieuświadomioną potrzebę pisania. [Śmiech.] Napisałam wtedy moją pierwszą książkę i opatrzyłam ją nawet swoimi, kolorowymi ilustracjami. To było coś o myszkach.  Czytania i pisania nauczyłam się jeszcze przed szkołą. Moja mama miała już dość cowieczornego czytania bajek. [Śmiech.]

J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?

S.S.: Zatracenie się. Ten moment, kiedy zawieszam dłonie nad klawiaturą, patrzę przed siebie, intensywnie myślę o moich bohaterach i nagle TO samo spływa na mnie. Zaczynam pisać i piszę bez zastanowienia. I piękne jest to, że te moje postaci zaczynają żyć własnym życiem. Bo ja nie potrafię pisać według planu. Pamiętam, jakim odkryciem dla mnie była polecana przez Ciebie lektura na pierwszym kursie. To było „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” Stephena Kinga. Jakże mi ulżyło, że nie trzeba pisać według z góry założonego schematu. Że nie trzeba mieć ułożonej siatki scen. Wystarczy, tak jak u Kinga, pomysł, Idea, a reszta sama przyjdzie. Oczywiście zdarza mi się planować niektóre sceny. Jednak najlepiej wychodzą mi te, których nie zamierzałam. W pisaniu ważna też jest wiara w siebie. Z tym jest moim zdaniem zdecydowanie najtrudniej. Wiem ze swojego doświadczenia oraz moich przyjaciółek, pisarek (o których później), że wewnętrzny krytyk potrafi skutecznie zastopować każdego pisarza. Jestem pewna, że każdy pisarz cofa się do wcześniejszych scen (choćby po to, żeby złapać kontekst) i wówczas najczęściej dopada nas zwątpienie. „Czy moje pisanie ma sens”, „ależ to pretensjonalne”, „mogłam to lepiej napisać”, „jestem beznadziejna”.  Są też takie momenty w pisaniu, zwłaszcza powieści, że nadchodzi chwila, gdy nie możesz ruszyć z miejsca. Ja też tak miałam.  Czasem trzeba czekać długie tygodnie na odblokowanie blokady twórczej. Wtedy właśnie najbardziej potrzebujemy uwierzyć. W siebie. W swoje pisanie.

J.W.: Jak trafiłaś na warsztaty pisarskie?

S.S.: Cóż… Ja już mam tak, że biorę się za coś, gdy wiem, jak to powinno być zrobione. Tak było ze wszystkim w moim życiu, zwłaszcza w tym zawodowym. Dlatego nie skończyłam edukacji na dyplomie magistra prawa i zdecydowałam się na aplikację radcowską. Mam uprawnienia radcy prawnego i pracuję w tym zawodzie od ponad dziesięciu lat. Tak samo było z pisaniem. Chciałam poznać tajniki pisania. Chciałam nauczyć się pisać, choć wiem, że rzemiosło to nie wszystko. Jednak obiecałam sobie, że najpierw skończę kurs. Prawda jest taka, że przez wiele lat znajdowałam sobie wymówki (praca, dwójka małych dzieci, dom). Wciąż wydawało mi się, że moja pasja może odbić się na mojej rodzinie. Mój były mąż, który miał wiele pasji namawiał mnie abym poszukała czegoś dla siebie. I kiedy nadszedł ten właściwy moment, po prostu wyszukałam w Internecie odpowiednią stronę. Akurat Pasja Pisania zaczynała swoją działalność.  Na dodatek okazało się, że jedną z właścicielek szkoły jest moja dobra znajoma, mama koleżanki mojej córki z przedszkola. Uznałam to za dobry znak. Zapisałam się na kurs podstawowy. I wsiąkłam.

J.W.: Dlaczego zostałaś na warsztatach?

S.S.: Bo poznałam fantastycznych ludzi. I dowiedziałam się wszystkiego, czego chciałam. O pisaniu. Ale i o życiu. Co tydzień leciałam na Saską Kępę jak na skrzydłach. Chciało mi się. Byłam tym podekscytowana. Kiedy kończył się pierwszy kurs, już zapisywałam się na kolejny. W pewnym momencie te piątkowe wieczory stały się dla mnie czymś więcej. Akurat zawaliło mi się moje życie osobiste. Po trzynastu latach małżeństwa odszedł mój mąż. Dziś myślę, że ta „pisarska terapia” pozwoliła mi nie zwariować. Poznane na kursach dziewczyny stały się moją grupą wsparcia. Jest nas sześć. Jedna z nas w sierpniu 2011 r. wydała książkę (Joasia Onoszko, „Sekretne życie motyli”), druga w maju przyszłego roku wydaje swoją (pierwszą część trylogii (sic!) – Dorota Ponińska), Ela i Agnieszka piszą i bardzo im kibicuję, ostatnia – Kasia na razie oddaje się innej pasji ale ja wierzę, że wróci do pisania). Wciąż się przyjaźnimy, wspieramy. Spotykamy się cyklicznie i czytamy nasze teksty. Analizujemy je, krytykujemy, wymyślamy jak ulepszyć, co zmienić. To trochę tak, jakby nadal trwał kurs. Tyle, że już bez nauczyciela. Bo my, jakkolwiek zabrzmi to nieskromnie, już wszystko o teorii pisania wiemy. Po trzech kursach u Ciebie, Kuba, zapisałyśmy się na kolejne dwa, tym razem u Krzyśka Kotowskiego. A na koniec zorganizowałyśmy sobie same kurs u Ewy Madeyskiej. Trochę tego było. Ale my byłyśmy głodne wiedzy i nowych doświadczeń. I muszę przyznać, że każdy nauczyciel wniósł coś innego. Dla mnie osobiście to był nieprawdopodobnie ważny czas. Nie wiem, czy odważyłabym się skończyć i wysłać książkę do wydawnictw, gdybym wcześniej nie posiadła tej całej „pisarskiej” wiedzy.

J.W.: Czy warsztaty pomogły ci w pisaniu?

S.S.: Jeszcze jak! Po pierwsze po malutku zaczęłam myśleć o sobie jako o pisarce. To było szalenie miłe. Odciąć się od tego co robię zawodowo, choć na chwilę przestać być „panią mecenas”. To wtedy zaczęłam wizualizować sobie moje największe marzenie. Wyobrażałam sobie siebie siedzącą za biurkiem u siebie w domu i stukająca w klawiaturę. Fajnie było sobie pomyśleć, że tak mogłoby wyglądać moje zawodowe życie: ja – pisarka pisząca bestsellery i wychodząca z domu na spotkania z czytelnikami…

Ale najbardziej pomogło mi Kuba Twoje upierdliwe pytanie zadawane na początku każdych zajęć: „jak minął twój pisarski tydzień?”. Po prostu czułam, że muszę być przygotowana na każde spotkanie. Bo inaczej, ja – perfekcjonistka spaliłabym się ze wstydu.  I dzięki tej mobilizacji pisałam z tygodnia na tydzień! Przecież połowa „Piętna” powstała na twoich warsztatach. Potem miałam rok przerwy, ale zważywszy na okoliczności to było zrozumiałe. Jak już się pozbierałam do kupy, znów zaczęłam pisać. W sumie książka powstawała trzy lata. A mogłam ja napisać w rok… Mam nadzieję, że jak już się wezmę za następną, pójdzie szybciej.

J.W.: Czego nauczyłaś się przede wszystkim na warsztatach?

S.S.: Warsztatu. [Śmiech.] Dzięki pierwszemu kursowi dowiedziałam się jak się buduje sceny (co to są sceny małe i duże), jaki powinien być bohater (oczywiście: fascynujący), jak powstają dobre opisy (sexy lokalizacje), jak konstruować dobry dialog. Mogłabym tu wymieniać i wymieniać. Zostawmy jednak trochę dla chętnych. [Śmiech.] Poza tym dowiedziałam się o książkach o których istnieniu nigdy wcześniej nie słyszałam, choć wydawało mi się, że byłam molem książkowym… Często wracam na przykład do twojej must have – „Biegnącej z wilkami”. A pamiętam, jak się z Tobą wykłócałam, że tego się nie da czytać… Jednak, jest tam tyle mądrości życiowej. Myślę, że po prostu musiałam do tej książki dojrzeć. Warsztaty uświadomiły mi, że pisarz musi czytać. Jego umysł powinien bez przerwy być zajęty literaturą. Dzięki temu, pisarski mózg wciąż jest na obrotach. A te obroty w tworzeniu są niezbędne. No i nauczyłam się systematyczności. To jest podstawa w pisaniu, bez dwóch zdań.

J.W.: Jak wpadłaś na pomysł napisania akurat takiej powieści?

S.S.: Pamiętasz, Kuba, jak powiedziałeś mi, że pisanie książki rozwala świat, w którym żyjemy? I że bardzo często to, co piszemy staje się samospełniającą przepowiednią?

J.W.: Tak.

S.S.: Tak się stało w moim przypadku. Pisać zaczęłam rok przed moją osobistą katastrofą. Dziś zastanawiam się, dlaczego akurat wybrałam taki temat? Może dlatego, że zdrada i jej konsekwencje są tematem nieprzemijającym i absolutnie, niestety uniwersalnym? Moim marzeniem z czasów licealnych było napisanie kryminału. Jestem fanką tego gatunku, czytałam i nadal wszystko co mi w ręce wpadnie. Jednak wtedy, gdy zaczęłam pisać „Piętno” wiedziałam, że kryminał to nie będzie. Co najwyżej sensacja… obyczajowa. [Śmiech.]

J.W.: Co było najprzyjemniejsze w pisaniu tej książki?

S.S.: Powtórzę: najprzyjemniejszy jest stan, kiedy piszesz, a tekst sam wypływa ci spod palców. Niektórzy mówią na to „flow”. Kiedy czytasz to potem i zadziwia cię, jak fajnie się to czyta. Dla mnie bardzo przyjemne było także tworzenie opisów. „Piętno” dzieje się niejako równolegle w trzech miejscach: podczas rejsu katamaranem po wyspach karaibskich, podczas trzydniowego pobytu głównego bohatera (Andrzeja) w Amsterdamie i w kilku fantastycznych lokalizacjach w moich rodzinnych stronach. Pisząc o tych miejscach korzystałam z własnych doświadczeń. Rok przed rozpoczęciem pisania byłam na rejsie po siedmiu wyspach karaibskich. To, jak na razie była podróż mojego życia, byłabym głupia gdyby nie wykorzystała tej sexi – lokalizacji. Opisy miejsc są wierne, 1 : 1. Opisy zdarzeń już nie. Co do Amsterdamu. Jadąc tam z mężem i grupą przyjaciół, postanowiłam zobaczyć i przeżyć najwięcej jak się da. Chodziłam po mieście z notesikiem i ołówkiem i spisywałam wszystko co było warte uwagi. Robiłam notatki i chłonęłam to miasto by potem móc je wiarygodnie opisać. Efekt jest w książce. Czytelnik oceni, czy wyszło dobrze. A miejsca na mojej ukochanej „linii otwockiej” wybrałam starannie. Fajnie by było gdyby czytelnik przejechał się śladami moich bohaterów. Bo warto. Pamiętam jaką frajdę sprawiało mi, gdy będąc w Paryżu przechadzałam się po miejscach opisanych w „Kodzie Da Vinci”. Poza tym, choć może nie widać tego na pierwszy rzut oka, wielką wartością dla mnie było dobieranie tła muzycznego do powieści. Początkowo każdy rozdział był tytułem piosenki i w jakiś sposób nawiązywał do treści. Miałam takie marzenie, niestety niespełnione przez wydawcę, aby moja powieść została wydana z płytą CD, na której miało być osiemnaście utworów, tytułów rozdziałów właśnie. Ja już tak mam, że wiele piosenek, kiedy tylko gdzieś je usłyszę, od razu przełącza mnie wspomnieniami do różnych chwil mojego życia. Stąd warstwa muzyczna powieści była dla mnie ważna. Nie wyszło tak, jak chciałam, ale i tak dużo utworów jest w tekście i nadal mają dla mnie ogromne znaczenie.

J.W.: Co było najtrudniejsze w pisaniu tej książki?

S.S.: Dla mnie najtrudniejszy był powrót do niej. Kiedy po roku niepisania usiadłam do komputera, musiałam w nią wejść na nowo. To była katorga. Nic mi się nie podobało. Nie miałam pomysłu na dalsze losy moich bohaterów. Chciałam czytelnikowi przekazać bardzo ważny message i choć wiedziałam jaki, nie wiedziałam, jak. Bo moja powieść miała się nazywać „Bumerang”. Mam nadzieję, że czytelnik czytając ją i tak wyłapie to moje przesłanie. Że wszystko wraca. Prędzej czy później. Wszystko dobre i wszystko złe. Pan Bóg nie rychliwy ale sprawiedliwy. Kiedy wreszcie zaczęłam znowu pisać, to już nie było tak jak z pierwszą połową. Dłużej siedziałam nad poszczególnymi scenami. Zmieniałam, zapisywałam sobie je w osobnych plikach. Niektóre weszły do powieści, niektóre nie. Jednocześnie miałam też w głowie chęć pisania czegoś innego. Teaserów. Nauczyłam się je pisać na zajęciach u Kotowskiego. Odkryłam, że potrafię to robić i że sprawia mi to ogromną frajdę. Napisałam wtedy m.in „Zapach kredek” (jest na stronie Pasji Pisania). Jest to tekst, z którego jestem najbardziej zadowolona. Napisałam go w godzinę, nie poprawiając ani przecinka. Powstał w związku z przeżyciami osób które dane mi było spotkać podczas terapii grupowej. „Wyrzygałam” z siebie te emocje. Musiałam. I wiem, że kiedyś napiszę sztukę teatralną będącą opisem tego, co tam przeżyłam. To jest moje kolejne marzenie, ale od kiedy moje pierwsze jest już na półkach, nie wstydzę się już głośno o tym mówić. Bo przecież marzenia się spełniają!

J.W.: Jak sobie radziłaś ze scenami miłosnymi, których jest sporo w „Piętnie”? Nie obawiałaś się, że nie wyjdą przekonująco? Albo że będą śmieszyć zamiast budować nastrój?

S.S.: Bardzo się bałam. Pisząc o seksie bardzo łatwo przekroczyć tę cienką granicę. Ale decydując się na książkę o relacjach damsko-męskich, pokusach, zdradzie i jej konsekwencjach wiedziałam, że nie obejdzie się bez TAKICH scen. Ja sama, kiedy czytam powieści, bardzo lubię, gdy zawierają dobre sceny miłosne. Dla mnie dobre znaczy takie, które pobudzają zmysły. Po których sama czuję, że krew buzuje tu i tam. Pisząc nie wiedziałam, czy potrafię. Po prostu dałam się ponieść i tak jak ja, pisałam ciągiem, nie cyzelując słów. To było naprawdę trudne ale chyba dałam radę… Przynajmniej tak twierdzą niektóre koleżanki, a nawet zdarzyło mi się usłyszeć podziękowania od męża jednej z nich, za to, że moja proza tak pozytywnie nakręciła jego żonę. Trudno o lepszą rekomendację. [Śmiech.]

J.W.: Elwira. Ta bohaterka bardzo podczas pisania, jak pamiętam z warsztatów, urosła, usamodzielniła się. Jak się z tym czułaś? Jakie to uczucie, kiedy bohater zaczyna naprawdę żyć własnym życiem i pisarka widzi ten proces? Nie buntowałaś się? Nie chciałaś sprowadzić Elwiry do wymiaru mniejszego bohatera?

S.S.: To było niesamowite. Wymyśliłam Elwirę, żeby jeszcze bardziej uwikłać mojego bohatera. I faktycznie z początku miała to być epizodyczna postać. Jednak ona mi wyrosła na jedną z głównych bohaterek! Pamiętam, jak dziewczyny na kursie orzekły, że to jest zdecydowanie fascynująca postać i że warto ją rozbudować. Miałam trochę z tym problem, bo pamiętam, jak zapytałeś mnie kiedyś, kto jest głównym bohaterem mojej książki. A tymczasem okazało się, że u mnie nie jest to jeden, czy dwa tylko aż piątka!  Bo cała intryga obejmuje splątane losy małżeństwa Ani i Andrzeja, kochanki Andrzeja, Heleny i szefowej Andrzeja, Elwiry właśnie. I na koniec dochodzi ze swoją historią bierna uczestniczka całego spektaklu, sekretarka Andrzeja, pani Irenka. Ani przez chwilę się nie buntowałam. Tak naprawdę cały hardcore mogłam przypisać właśnie Elwirze, przy niewielkiej pomocy Heleny. To było fantastyczne uczucie!

J.W.: W twojej powieści jest mnóstwo egzotycznych miejsc? Czemu kazałaś bohaterom tak się ciągle przemieszczać? Krył się za tym jakiś szczególny zamysł? Uważasz, że czytelnicy lubią być tak obwiezieni po świecie?

S.S.: Myślę, że czytelnicy lubią odwiedzać nowe, zwłaszcza egzotyczne miejsca. Dla mnie otoczenie, scenografia w powieściach jest bardzo ważna. Napisałam tak, bo sama takie książki właśnie lubię najbardziej. Nie wiem, czy umiałabym napisać powieść na 300 stron, w której akcja dzieje się w czterech ścianach. To jest z pewnością niewyobrażalnie trudne zadanie. Umieszczać swoich bohaterów w fajnych, ciekawych miejscach może dla niektórych wydać się ułatwieniem. Jednak pobudzanie wyobraźni czytelnika opisem pięknych miejsc jest wielką frajdą. I dla pisarza i dla czytelnika właśnie. Tak sądzę. I nie ukrywam, że chciałabym w moich następnych powieściach, też trochę popodróżować. Byłam w kilku fajnych miejscach, będzie z czego wybierać. Marzę też o kolejnej podróży życia, tym razem po Stanach, samochodem, przed siebie. Oj myślę, że wiele ciekawych rzeczy mogło by się tam zdarzyć.

J.W.: Sny. W twojej powieści sporo dzieje się we śnie. Dlaczego? Skąd taki pomysł? I czy nie obawiałaś się, że czytelników znudzą cudze sny? Miałaś jakiś sposób na to, by tymi opowieściami sennymi nie zanudzić?

S.S.: Nie miałam żadnego sposobu. Sny były konsekwencją wybrania przeze mnie kilku POV. Od początku wiedziałam, że wątek karaibski będzie opisany w snach Ani, żony Andrzeja. To bardzo ważna część mojej książki. Dzięki snom Ani dowiadujemy się o ich związku i o czymś jeszcze, czego tutaj nie zdradzę. Poza tym moje sny są barwne, najbarwniejsze chyba w całej powieści. Najbardziej sensualne. Smaki, zapachy, kolory. Zamykasz oczy i chcesz tam być.

J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?

S.S.: „Piętno” pisałam równo trzy lata. Tak jak juz wcześniej powiedziałam, połowa powstała migiem, w trzy miesiące, na twoich kursach bo miałam nad sobą bat:-). Potem rok przerwy. A potem cykanie. Trochę w kilka dni, przerwa. I znowu próba, udana lub nieudana. Kiedy skończyłam, usiadłam do stołu z Ewą Madeyską. I okazało się, że jeszcze długa droga przede mną… Ale w pełni zgadzałam się z jej uwagami. Dzięki niej moi bohaterowie mają swoje historie, swoją przeszłość, która rzutuje na teraźniejszość, na to kim są i dlaczego postępują tak a nie inaczej. Ja wcześniej nie uważałam, że to jest ważne. I że trzeba wszystko wytłumaczyć. Jednak tak jest lepiej. Czytelnik oczywiście może sobie dopowiadać, wymyślać, jakie były motywy takiego, czy innego postępowania. Ale ja posłuchałam Ewy. I jestem jej za to wdzięczna.

J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?

S.S.: Na początku Ty mnie motywowałeś. Potem moje przyjaciółki, pisarki. A po tej długiej przerwie wciąż sobie mówiłam, że nie po to napisałam połowę, żeby teraz wyrzucić to do kosza. Wciąż miałam z tyłu głowy taki imperatyw – pisz, musisz zacząć, potem pisz, musisz skończyć. A kiedy skończyłam kolejny – pisz, teraz musisz poprawić, bo to może być lepsze. Wielką motywacją było dla mnie wydanie przez Joasię „Motyli”. Pamiętam, jak poszłam do Empiku, stanęłam przez półką „To się czyta” i aż ugięły się pode mną nogi. Zrozumiałam, że to się dzieje naprawdę. I że mnie też się może udać, tylko MUSZĘ skończyć. Czułam, że to jest możliwe. To naprawdę świetnie na mnie podziałało. Wtedy tak naprawdę powstał w mojej głowie pomysł na zakończenie powieści, którego kompletnie nie miałam, gdy zaczynałam pisać. To było jak rażenie piorunem. I dobrze, że tak się stało.

J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę?

S.S.: Cóż. Trudno mi to ocenić. Wiedziałam już jak to się robi, o tym też mieliśmy pogadankę na kursie. Wiedziałam gdzie i w jakiej formie to wysłać. Miałam też na świeżo historię Joasi i jej relację z wydawnictwem. Po prostu wysłałam powieść do prawie dwudziestu wydawnictw wraz z czymś na kształt listu motywacyjnego. Uciążliwe było to, że do prawie połowy musiałam wysłać wydruki, co oznaczało pójście w koszty. Do pozostałej reszty powieść wysłałam mailem. To był koniec czerwca, tuż przed wyjazdem na urlop z dziećmi. Bardzo szybko, bo po niespełna trzech tygodniach odezwało się pierwsze, duże wydawnictwo z informacją, że są zainteresowani, ale że chcą ode mnie daleko idących zmian w treści polegających głównie na dopisaniu… happy endu. Moja powieść ma otwarte zakończenie. Tak chciałam i postanowiłam, że za nic w świecie tego nie zmienię. Poza tym chcieli znacznego (o około 150 stron) zwiększenia objętości. To wydawnictwo lubi wydawać opasłe tomy [Śmiech].

J.W.: Co z tego wynikło?

S.S.: Postanowiłam ich „przetrzymać” i poczekać na dalszy rozwój wypadków. I dobrze zrobiłam, bo dosłownie zaraz potem otrzymałam pierwszy mail z Zysku, że moja powieść przeszła pierwszą weryfikację i jest kierowana do pierwszego recenzenta i że proszą o czas. Dwa tygodnie później otrzymałam od nich kolejnego maila z informacją, że kolejna weryfikacja wypadła pozytywnie i że kierują ją do głównego recenzenta. Bardzo mi zaimponowali profesjonalnym podejściem do sprawy. Czekałam spokojnie i pod koniec sierpnia zaprosili mnie na rozmowę wysyłając wcześniej maila, po którym o mało nie padłam trupem z informacją, że chcą mnie wydać. Pamiętam, że tego dnia w pracy nie byłam w stanie nic zrobić. Unosiłam się nad ziemią.

J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?

S.S.: To też ciekawe, że na tych prawie dwadzieścia wydawnictw, może ze trzy odpisały po dwu, trzech miesiącach, że dziękują ale nie są zainteresowani. Reszta nie dała znaku życia. To przykre, ale tak wyglądają realia. Mnie na szczęście to wcale nie bolało, bo byłam już zaawansowana w rozmowach z moim wydawnictwem.

J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą, co jest w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?

S.S.: Po pamiętnym mailu od Zysku, wydawało mi się, że skoro chcą mnie wydać to oznacza, że akceptują moją powieść bez zastrzeżeń. Jednak na spotkaniu okazało się, że muszę dokonać kilku poprawek i dopisać kilka scen w treści. Wtedy też dowiedziałam się, że koncepcja z tytułami piosenek jest słaba, że nie ma szans na płytę i że tytuł jest nie do przyjęcia. Jednak najbardziej przerażające wydało mi się wtedy ich oczekiwanie, że muszę dopisać długi, ostatni rozdział, w którym zamknę wątki całej piątki bohaterów. I miałam na to niespełna trzy tygodnie! Czyli okazało się, że po raz kolejny, nie wiem który to już raz musiałam na nowo zanurzyć się w tej historii i wymyślić jej kres. To było dla mnie nie lada wyzwanie. Wzięłam w pracy tydzień urlopu (bo tylko tyle mogłam wziąć), zaszyłam się w domu mojego partnera, bez dostępu do Internetu, maili, telefonów i pisząc codziennie po osiem godzin, dopisałam prawie 80 stron! Z chwilą kiedy wpadłam na pomysł jak poprowadzić narrację i jak zakończyć wątki, pisanie szło mi jak nigdy. Miałam jednak już pewność, że mnie chcą i ta myśl była jak doping. Ten tydzień żyłam jak w transie. Nie wiem jak ogarniałam dzieci po powrocie do domu, cały czas żyłam treścią mojej książki i to był z pewnością najbardziej emocjonujący rozdział mojego pisarstwa. Z dzisiejszej perspektywy tęsknię do stanu, kiedy siedzę nad klawiaturą i piszę jak maszyna. Bez przerwy, bez wytchnienia. Oddałam przed czasem to, o co prosił wydawca. Potem zgłosili jeszcze drobniutkie uwagi, które zrobiłam w dwie godziny. Najgorzej jednak było z tytułem. W mojej głowie JEDYNYM akceptowalnym tytułem był „Bumerang” . Wydawnictwo proponowało inne, ale żaden mi się nie podobał. Nic innego nie pasowało! Tuż przed przesłaniem książki do drukarni, wydawnictwo przystało na „Piętno”. Tytuł zawdzięczam mojemu partnerowi, z którym dwa dni wymyślaliśmy inną, godną nazwę dla mojej powieści. Dziś myślę, że nie jest taka zła. A w połączeniu z okładką nawet ładnie się komponuje. Okładka jest propozycją wydawnictwa i choć początkowo nie byłam przekonana, dziś wiem, że nie mogła by być lepsza.

J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?

S.S.: Czuję się wspaniale. Może to dziwne, ale dopiero teraz, kiedy „Pietno” jest w księgarniach, nie wstydzę się o niej mówić. I o sobie, że to zrobiłam. Ja naprawdę nie mogłam w to uwierzyć, nawet jak dostałam tego maila z Zysku. Czuję dumę. To wspaniałe uczucie, być z siebie dumną.

J.W.: Chciałabyś aby twoja powieść ukazała się na innych nośnikach? Czy myślisz, że mógłby powstać film oparty na tej historii?

S.S.: O tak! W kwestii „innych pól eksploatacji”, to choć sama tego nie używam (dla mnie książka musi pachnieć drukiem), chciałabym aby została wydana w formie e-booka. Mam świadomość, że to znak czasów i że moje dzieci za chwilę stracą zainteresowanie zwykłą, papierową wersją mogąc mieć setki pozycji w swoim tablecie. Bardzo chciałabym aby został nagrany audiobook. Dla mnie ta forma przekazu jest absolutnie fantastyczna. Mieszkam pod Warszawą i codziennie spędzam prawie dwie godziny w samochodzie w drodze do i z pracy. Wtedy słucham audiobooków. Jestem od nich uzależniona! Jednak kiedy myślę o tym, że moje „Piętno” miało by zostać zekranizowane, aż dostaje gęsiej skórki. Uważam, że właśnie ze względu na scenerię moja powieść ma ogromny potencjał filmowy. Wyobraź sobie, Kuba, ten katamaran, te palmy na tle turkusowego morza i bieluteńkiej plaży. Albo te prostytutki w witrynach w Amsterdamie. Mogłabym tu wymienić setki pięknych, wartych sfilmowania miejsc. Zamiast tego odsyłam do książki. Mam też pomysł na obsadę: Andrzeja zagrałby mój ukochany aktor Marcin Dorociński; Anię – Urszula Grabowska; Helenę – Anna Dereszowska, Elwirę – Danuta Stenka, nie mam tylko jeszcze pomysłu na panią Irenkę. Ech… Fajnie jest pomarzyć!

J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki?

S.S.: Marzę o tym. Bardzo chcę dalej pisać. Jednak boję się, że mam tak mało czasu. Niby dziewczynki już co raz starsze, ale mam wrażenie, że moja doba się skurczyła. Ja niestety nie potrafię pisać, kiedy wszyscy idą spać. Jestem typowym skowronkiem. Zawsze tak było. Może dlatego tak wspaniale mi się pisało ten epilog, bo zaczynałam o 8.30 i pisałam za dnia? Ale przecież nie da się pisać, kiedy jest się bardzo aktywnym zawodowo. A ja z pracy nie zrezygnuję,  z czegoś trzeba żyć. I tu odwieczny dylemat twórcy. [Śmiech.] Jeśli jednak znajdę chwilę i zacznę, to już będę miała powód by się motywować. Na razie mam w głowie mglisty pomysł na powieść. Jeśli się na to zdecyduję, to będzie coś mocnego. nawet bardzo. I nie w sensie erotycznym, choć od tych scen nie zamierzam uciekać. Mam też ochotę na tomik opowiadań. Napisałam ich już osiem w trakcie pisania „Piętna”. Uwielbiam czytać opowiadania. I jak się okazało, lubię też je pisać.

J.W.: Jak myślisz, dla kogo są warsztaty pisarskie? Kto najbardziej może na nich skorzystać?

S.S.: Warsztaty są dla każdego, wrażliwego na literaturę człowieka. Uważam, że wykształcenie nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu trzeba kochać czytać. Znam wiele osób, które tak jak ja pisały do szuflady, poczynając od pamiętników w wieku szkolnym (ja mam ich z dziesięć, skończyłam pisać w liceum). Albo pisały czy piszą wiersze (też mam ich trochę. Takie osoby jak tylko dostaną trochę wiatru w żagle odważą się to zrobić. Zacząć pisać. Wiem po sobie. Bardzo wielu ludziom opowiadam o kursach. I zawsze spotykam się z entuzjazmem. Kilkoro moich dalszych znajomych już się odważyło i nie żałują. Taki kurs nie tylko uczy jak pisać. Takie warsztaty otwierają ludzką wrażliwość. Poszerzają horyzonty. Wskazują najlepszą z możliwych literaturę. I pozwalają na spotkanie innych, przeciekawych ludzi. A o to właśnie w życiu chodzi, prawda?

J.W.: Bardzo dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się na stronie Jakuba Winiarskiego www.literaturajestsexy.pl

Nasz serwis używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Dowiedz się wiecej.

Zgadzam się